Świadectwa

Po moim przyjeździe do Poznania (był to chyba 1975 rok) szukałam możliwości kontynuowania pracy z młodzieżą. Podpowiedziano mi Ojca Honoriusza jako dobry punkt kontaktowy, więc któregoś popołudnia poszłam do dominikanów. Przestudiowałam spis telefonów przy zakrystii, no i dzwonię. Usłyszałam miły, ciepły głos:
– Gdzie pani jest?
– Siedzę przy zakrystii.
– Zaraz tam będę.
I zjawił się moim zdumionym oczom niesłychanie elegancki pan w beżowych spodniach i beżowym sweterku – jakiś profesor uniwersytetu. Witam się, mówię, że przyjechałam do Poznania, jestem tą a tą, nie pamiętam co o sobie opowiadałam, ale na pewno, że chciałabym włączyć się w coś, pomóc… On słucha i słucha. W końcu mówię:
– Naopowiadałam Ojcu tyle rzeczy, a przecież Ojciec mnie nie zna, mogłam wszystko nakłamać! I pamiętam, że on położył rękę na mojej ręce i powiedział:
– Te oczy nie kłamią.
Tak zaczęła się nasza znajomość i nasz kontakt. Ojciec Honoriusz skupił wokół dominikanów nas, aktorów. Robiliśmy przepiękne rzeczy, tam właśnie wystawialiśmy Miłosza, były spotkania wieczorne, poezja – i on wszędzie był. Ojciec nosił się nawet z zamiarem stworzenia teatru. Teatr ten miał mieć imię Andrzeja Jawienia. Skupialiśmy się wokół Ojca Honoriusza; wiem po prostu, że to były jakieś cudowne rzeczy. Oprócz tego, że Miłosz szedł zawsze przy kompletach, spotykaliśmy się tak dla siebie, przy poezji…
Wtedy wybucha ten stan wojenny nieszczęśliwy. U dominikanów zrobiła się jakaś baza dla ludzi cierpiących, a także dla tych, którzy chcieli pomagać. Przychodziłam tam dzień w dzień. Było rozdawnictwo paczek, leków, porady prawne. Nigdy nie zapomnę – byłam wtedy jeszcze w Teatrze Polskim – jak zjawił się Ojciec Honoriusz i wytaszczył ze swojego samochodzika masę szamponów!
– Przecież wy tego nie macie, a bardzo potrzebujecie!
Były różne, dla dzieciaków, tłuszczących się włosów i dla suchych, całą masę tego przywiózł. Innym razem rozbawił mnie swoim zafrasowaniem, bo nic dla mnie nie miał, a lubił przychodzącym sprawiać przyjemności. Zapewniałam że to zupełnie niepotrzebne!
– Ale bodaj lizaka pani dam!
On był zjawiskiem niepowtarzalnym. Rozsiewał wokół siebie coś takiego, że człowiek chciał znów i znów przychodzić, żeby razem coś robić, albo po prostu być razem. Tych kontaktów było dużo, ale tak naprawdę wystarczało, jak przyszedł uśmiechnął się, po prostu był.
W pamięci pozostał mi jeszcze jeden straszny dzień – 13 maja, dzień zamachu na Ojca Świętego. Był pełen kościół, ludzie modlili się. Złapałam Ojca Honoriusza i mówię:
– Ojcze, co będzie, co będzie? A on ujął różaniec i powiedział:
– W tym cała nadzieja.

Dzień wypadku Ojca Honoriusza był trzecim tragicznym dniem naszej znajomości. Byłam na jego ostatniej mszy świętej, o dwunastej trzydzieści, zawszę na tę godzinę przychodziłam do Dominikanów. Z jego rąk przyjęłam komunię świętą. Po mszy pojechał…
– Czy to było zabójstwo? Straszną rzeczą jest rzucać takie oskarżenie. Mogło to być zabójstwo, mógł być i wypadek. Ale dziwny wypadek; na prostej drodze, w jasny dzień, podobno za strzeżonym przejazdem – nie wiem, co o tym myśleć. Słyszałam, że podjęto starania o ponowne zbadanie sprawy, może coś jednak da się ustalić. Chrostowskiego z nim nie było, nie ma świadków wydarzenia. Tak więc, nie wiadomo. Tę tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. W każdym razie gdyby wtedy, podczas mszy pogrzebowej sprzed ołtarza padło jakieś mocniejsze słowo, nie wiem czym by się to skończyło. Bogu dzięki nie padło.

Przez długi czas, ile razy przychodziłam do kościoła, spojrzenie mimo woli biegło ku zakrystii z nadzieją, że zaraz wyjdzie Ojciec Honoriusz. Strasznie go było brak przez długi, długi czas.

Krystyna Feldman – aktorka

 

 

Był potężną osobowością, człowiekiem do głębi prawym, pełnym radości życia, bezkompromisowym. Jestem przekonana, że każdy, kto się z nim zetknął, czuł, że ten człowiek jest opoką. Toteż każdy biegł do niego z każdym swoim zmartwieniem.

Nazajutrz po ogłoszeniu stanu wojennego pobiegłam i ja. Z tej ważnej rozmowy zapamiętałam jego nieugiętą wiarę w ostateczne zwycięstwo i zdanie: “żadnych paktów z diabelstwem!” oraz: “nie martw się, oni przeminą jak śnieg na wiosnę”.

Pierwsze Boże Narodzenie w stanie wojennym było ponure. Honoriusz zlecił komuś wykonanie szopki i choć ludzie przychodzili do niej i płakali – on nie był zadowolony. Pamiętam jak palnął się w czoło na widok Bolka i zawołał: “Dlaczego to nie ty robiłeś?!” – i następną szopkę wojenną robił już mój mąż. Pamiętam, jak zadzwonił do Honoriusza, że makieta gotowa i jak się Honoriusz entuzjazmował na widok projektu. Była to ta “Czarna szopka” z zamalowanymi napisami na ścianach i z hasłem: “moc truchleje” wypisanym pod portretem Matki Boskiej o czarnej twarzy, z wyraźnymi pręgami blizn na policzku, z biało czerwoną opaską na ramieniu.

Odtąd Bolek robił każdą następną szopkę i każdy kolejny grób na Wielkanoc, aż do tego pamiętnego, w roku 1983. Projekt się składał z wielkiej płachty z napisem “ZMARTWYCHWSTANIE” – wykonanym “solidarycą” i z pięćdziesięciu kilku krzyży – tylu, ile było ofiar stanu wojennego. Nad wszystkim wznosił się wielki czarny krzyż, a pod nim – rozsunięte czarne płyty z bijącym spomiędzy nich światłem. W jego centralnym punkcie było podwyższenie, na którym stać miała monstrancja ze skierowaną na nią smugą światła. (…)

Było dla nas wstrząsającym przeżyciem – zobaczyć wkrótce potem trumnę z Jego zwłokami wśród tych czarnych krzyży, pod napisem “Zmartwychwstanie”. Niezależnie od wszystkiego, do dziś jesteśmy przekonani, że Ojciec Honoriusz był jeszcze jedną ofiarą stanu wojennego.

Zostawił po sobie lukę, miejsce nie do zapełnienia. Był tak niepowtarzalną osobowością! Nasze dzieci tęsknią za nim do dziś. Emilka, wówczas dwuletnia, przepadała za nim, mówiła do niego “hololo” i czasem nawet podczas mszy św. wznosiła na jego widok radosne okrzyki. Nasz najmłodszy syn, urodzony w roku 1985, nosi imię Honoriusza.

Wspomnienie Jego bezkompromisowości wspomagało mnie wielokrotnie w ciężkich chwilach. Był jednym z tych ludzi, którzy nie ugną się nigdy. Można ich tylko złamać – ale jeden, jedyny raz.

Małgorzata Musierowicz – pisarka

 

Odszedł ktoś, kogo wielu kochało. Gdy znajdowałem się w obozie internowania, mój czteroletni syn powiedział raz do swojej mamy: “chodź do Ojca Honoriusza, ty z nim porozmawiasz, a ja się przytulę”. Ojciec Honoriusz dodawał otuchy, pomagał przeżyć okrutne doświadczenia, których nie braknie, zwłaszcza od półtora roku. Był otwarty dla wszystkich, którzy go potrzebowali. Ci zaś liczyli się na tysiące. I jego pogrzeb zgromadził rzesze.

Długo Poznań będzie odczuwał brak człowieka, który dyskretnie, zwyczajnie, bez zbytecznych słów i gestów czynił dobrze. Właśnie to sprawiało, że od pierwszego spotkania zjednywał sobie ludzi z różnych środowisk. Nie tylko studentów, ale i pracowników wyższych uczelni, nie tylko inteligentów, ale i ludzi fizycznej pracy, o czym lapidarnie i mocno przypominał nad grobem robotnik z zakładów Cegielskiego.

Jeśli swoje doświadczenia mogę uogólniać, Ojciec Honoriusz mógł dostarczać inspiracji i nadziei poszukującym. Tym, którzy przyjmując ewangeliczny fundament Wartości, nie identyfikują się w pełni z instytucją Kościoła, a w każdym razie nie są pewni tej identyfikacji. Oni odczują brak tego człowieka chyba szczególnie dotkliwie.

Nie tylko sytuacje i dramaty indywidualne, lecz i zbiorowe, społeczne, absorbowały uwagę Duszpasterza. Ojciec Honoriusz czynnie reagował na to, co uważał za przejaw szatańskich sił destrukcji. Nic dziwnego, że ludzie wrogo nastawieni do Wartości, którym dawał świadectwo Ojciec Honoriusz, od dawna widzieli w nim zagrożenie dla swego nihilizmu. Ten łagodny bowiem człowiek potrafił mocno napiętnować gwałt i zbrodnię przemocy. Innym razem potrafił skłonić do refleksji nad tym, w jakim miejscu znaleźliśmy się w swojej wędrówce przez dzieje.

Jego bracia zakonni znają go najlepiej jako człowieka modlitwy. Wszyscy natomiast wiemy, jak Ojciec Honoriusz czekał na przyjazd Ojca Świętego. Tym większy ból sprawia mieszkańcom Poznania świadomość, że wśród witających Biskupa Rzymu zabraknie tego, który nadzieją i miłością, zwrócony był w stronę Stolicy Apostolskiej. Myślę, że pośród intencji modlitw, które mieszkańcy tego regionu odprawiają wspólnie z najbardziej oczekiwanym Gościem, znajdzie się prośba do Przedwiecznego, by zechciał przyjąć do Siebie apostoła Dobra, Ojca Honoriusza.

Marian Dźwiniel – internowany (świadectwo pochodzi z roku 1983)

Był szczególnie wrażliwy i starał się mieć wyczucie. Nigdy nie szkolony w tym zakresie, był samoukiem pięknych form i zachowań. Czasami drażnił mnie swoją pretensją do znawstwa wszystkiego wyczucia i tego, co naprawdę trzeba, a co tylko wypada. I stale się spieszył. Spieszył się żyć, żył jakby szybciej. Jego śmierć też była wynikiem pośpiechu. Tak bardzo tego dnia spieszył się do domu, do rodzinnego domu… Ten jego pospiech był metafizyczny. Nigdy nie myślałem, że przyjdzie mi zająć jego miejsce. Nie myślałem i nie chciałem. Tak bardzo byłem zajęty młodzieżą szkół średnich. Byłem przekonany, że z nią można wyżej skoczyć niż ze starszymi studentami.

Tymczasem jego trwanie na posterunku trwa jakoś we mnie. Tak jak trwa we mnie rozmowa z Nim zaczęta przed laty, jeszcze przed wstąpieniem do klasztoru, jak list do mnie wtedy napisany… że łaska powołania to odpowiedzialność i przywilej… Ta rozmowa trwa jeszcze we mnie. Podejmowaliśmy ją jeszcze parę razy na temat bycia dominikaninem w zmieniającym się kontekście społecznym. Jego służba przyszła na chwilę przełomu. Był obecny, starał się być obecny i towarzyszył studentom i nauczycielom akademickim w chwilach przełomu, chwilach trudnych i niepewnych. On ich nie opuścił. Był z nimi jako świadek innych wartości, wiecznych, nieprzemijających… I taki, jakim był, odszedł… A ja czuję się często tak, jakbym stale go jeszcze o coś pytał, jakbym stale prosił o radę i wsparcie. Będę go w tej rozmowie uspokajał, że chyba nikt go nie śledzi ani podsłuchuje, i będę słuchał jego przyspieszonych kroków prowadzących go na kolejne tajemnicze spotkanie. Będę słyszał jego słowa pełne aprobaty tak, aby inni bracia usłyszeli: tak, to ci się naprawdę udało… Będę słyszał jego ciche słowa, skierowane do tych ludzi, którzy na nie czekali, jak na zbawienie. Oni słabi są, jego silnego już nie ma. Był Panu Bogu potrzebny tam, po drugiej stronie.

Jan Góra OP – duszpasterz akademicki Poznania, organizator Ogólnopolskich Spotkań Młodzieży na Polach Lednickich

“…od księdza wymaga się,
żeby był oratorem na ambonie,
wokalistą przy ołtarzu,
psychologiem w konfesjonale,
pedagogiem w salce katechetycznej
– a może on ma być tylko pasterzem!
Dobrym Pasterzem,
który daje życie za owce swoje”.

Tak pisał Ojciec Honoriusz Kowalczyk w swoim notatniku w 1976 roku, a siedem lat później dane nam było odkrywać głęboki tego sens. Znaleźliśmy ten zapis już po jego śmierci. Rok później cenzura wycięła w “W drodze” ostatni wers cytowanej wyżej refleksji Ojca Honoriusza. Dlaczego?

Wypadek samochodowy (jeśli to był wypadek) miał miejsce 17 kwietnia 1983 roku tuż za przejazdem kolejowym w Wydartowie. Śmierć przyszła 8 maja w szpitalu przy Lutyckiej (w Poznaniu). Okoliczności wypadku pozostały do dziś niejasne. Czas walki o życie Ojca, jego śmierć i pogrzeb – stały się dla naszego miasta wydarzeniami historycznymi. 12 maja kościół dominikański nie pomieścił tych wszystkich, którzy chcieli wziąć udział we mszy pogrzebowej. Długa, milcząca procesja na cmentarz była manifestacją prawdy, że żegnaliśmy człowieka, którego wielu kochało.

Kim był Ojciec Honoriusz i jak to się stało, że pozostał w historii, sercu i legendzie Poznania? Temu miastu oddał prawie wszystkie lata kapłaństwa i połowę swojego życia. Od roku 1974 był duszpasterzem akademickim. Swoją formułę duszpasterstwa zamykał lapidarnym DAdom. I stworzył nam dom. To podkreślają wszyscy, którzy w tych latach uczestniczyli w życiu duszpasterstwa akademickiego. On musiał być i ojcem, i bratem, i przyjacielem. W betonowej beznadziei lat siedemdziesiątych ostrzegał nas przed “walcem, który wyrównuje wszystko”, różnymi metodami pokazywał zdrowe tradycje polskiego patriotyzmu, budził potrzebę wysiłku dla świadomego kształtowania własnego charakteru i intelektu, abyśmy we właściwym stopniu mogli podejmować odpowiedzialność za siebie, za rodzinę, życie społeczne i narodowe. Miał ten genialny instynkt wychowawcy, który wyzwala entuzjazm i twórczość, a także bunt; umiał stawiać poprzeczkę wysoko, ale swoją przyjaźnią i zainteresowaniem pomagał w jej pokonaniu. Był przy studentach w różnych okolicznościach, a zwłaszcza w czasie strajków i aresztowań; dodawał otuchy, ostrzegał, ukazywał moralny wymiar oporu. Umiał karcić i umiał być dumny z wychowanków, a nawet szczęśliwy z powodu ich zachowań lub osiągnięć. Jego słowa powodowały, że ludzie wiele potrafili zrobić i wytrzymać; odnajdowali skrzydła.

Stanisława Borowczyk – Zarząd Fundacji im. Ojca Honoriusza

Piotruś był najstarszym synem, urodził się 12 marca 1963 roku. Ponieważ musiałam podjąć pracę, zdecydowałam się na zatrudnienie się w żłobku. Tak bardzo kochałam to dziecko, że nie mogłam sobie wyobrazić, żeby opiekować nim się mógł ktoś poza mną. Stanowił dla mnie największy skarb. Był bardzo wrażliwy. W oczach mam scenę, kiedy leżałam w szpitalu, ciężko chora, Piotr miał 15 lat, przyszedł do mnie z bukietem polnych kwiatów, bo nie miał pieniędzy, żeby kupić inne. To był najpiękniejszy bukiet, jaki w życiu dostałam. Myślał o tym, żeby pójść do seminarium, ale najpierw postanowił skończyć szkołę i wybrał ogrodniczą.

***

11 maja 1982 roku Piotr wstał wcześnie i wybrał się na mszę św. Pytałam czy jest jakaś specjalna okazja – powiedział, że ma wezwanie do wojska i chce poprosić Matkę Bożą, żeby go wybroniła; poza tym była to rocznica śmierci jego cioci, która z nami mieszkała i Piotr pamiętał, że ona prosiła nas o modlitwę. Nie zabrał śniadania, powiedział że zje, jak wróci.

Po pracy poszłam na zebranie rodziców do szkoły Radka, mojego drugiego syna. Wychowawczyni poinformowała nas, że młodzież w dniu dzisiejszym planuje obecność na mszy świętej i potem chcą pójść pod krzyże; dodała też stanowczo, że władze o tym wiedzą i ktokolwiek dziś pójdzie pod krzyż, może pożałować. Siedząc w ostatniej ławce, myślałam: Boże, czy ja zdążę Piotrowi to powiedzieć? Po zebraniu ne pytałam już o Radka, pognałam do domu, zresztą powrót przyspieszył też mąż, który wyszedł po mnie. Dziwiło nas, dlaczego tak strasznie wyją pogotowia; była już godzina 19. 30, może 19.50. W domu od razu pytam: Piotr jest w domu? Jarek odpowiada, że Piotra nie ma i właśnie też się denerwuje (Jarek miał wtedy 9 lat). Zabrałam się do przygotowania posiłku i pękła mi szklanka; strasznie wyprowadziło mnie to z równowagi, spłakałam się, opanowała mnie myśl, że Piotr nie wróci. Minęła ósma, dziewiąta, dziesiąta, wszędzie pełno milicji, zomowców, ale pocieszałam się, że to pewnie z powodu akademika, naprzeciw którego mieszkamy. Tymczasem mija jedenasta, dwunasta – Piotra nie ma. Radek co chwilę zrywa się z tapczanu, w końcu na fotelu zmorzył mnie krótki sen. Zasypiałam modląc się o powrót Piotra. Nagle wydawało mi się, że Matka Boża unosi kędzierzawą głowę Piotra. Zerwałam się przerażona i krzyknęłam: Jurek! Piotr już nie wróci! Mąż zniecierpliwił się: przestań, bo w końcu sprawdzą się te twoje przepowiednie! Takie nerwowe czekanie, nasłuchiwanie kroków pod oknem, trwało do rana. Spotkało mnie to już drugi raz.

Trzy miesiące wcześniej, w lutym, Piotr był świadkiem (wraz z kolegą), jak bili Wojtka Cieślewicza. Wtedy jego kolega dostał pałką i kazali im szybko uciekać. Wracał do domu, była 21.30 – stwierdzili, że nie zdąży do domu przed 22.00, więc zabrali go na komisariat przy alei Marcinkowskiego i przetrzymali całą noc. Wrzucili go do celi razem z pijakami, ktoś w celi zaśpiewał “Boże, coś Polskę…” – to była prowokacja. Wlecieli do celi, zabrali Piotra, zerwali mu łańcuszek, na którym miał medali z Matką Boską. Rozebrali go prawie do naga i strasznie pobili. Wtedy też czekałam całą noc. Wrócił rano i rzucił mnie się na szyję: “mamo, wlepili mi kolegium większe, niż twoja pensja, co teraz zrobimy? Jeśli pieniądze nie wpłyną w ciągu trzech dni, będę musiał wrócić do więzienia, ja nie chcę tam wrócić!” Pożyczyłam pieniądze i zapłaciłam. Jak się rozebrał, zobaczyłam, że całe jego ciało jest fioletowe. Zamarłam. Powiedzieli mu przy okazji, że jeżeli coś powie o pobiciu “tej, starej”, to jeszcze raz dostanie.

Po tych doświadczeniach czekałam, myślałam, że i teraz nie wróci. O szóstej rano poszłam do automatu dzwonić (nie mieliśmy telefonów domu) najpierw po szpitalach, potem po komisariatach. W komisariacie mi powiedzieli: pani syn wyjechał na wycieczkę. Wiedziałam, że to nieprawda. Wróciłam do domu z niczym. Myśleliśmy z mężem w największym przerażeniu: może utopił się w Warcie? Może go pociąg przejechał? I tak czekaliśmy do trzeciej po południu. O trzeciej przyszedł do mnie do pracy Radek: “mamo, chodź szybko, bo dostałaś telegram”. Treść telegramu brzmiała: “Syn Piotr Majchrzak leży na intensywnej terapii”. Zamurowało mnie – dlaczego na intensywnej terapii? Przede wszystkim jednak cieszyłam się, że się znalazł. Wsiadłam do taksówki i pojechałam. Chciałam zatrzymać taksówkę, żeby zabrać Piotra, ale pielęgniarka powiedziała, że to niemożliwe, “musi pani najpierw porozmawiać z lekarzem” i poszła po lekarza. Przyszedł i obok niego dwóch cywilów w garniturach. Lekarz powiedział: “jeden procent życia”. Krzyknęłam: “Boże, oni go zamordowali!” Lekarz stwierdził, że to nie on powiedział, ale ja.
– Proszę mi go pokazać.
– Nie wolno pani tam wejść. I tak kilka razy.
Uklęknęłam do nóg lekarza:
– Postaram się o pieniądze, niech mi pan go ratuje! Błagam.

Nie chcieli mnie wpuścić do Piotra, więc uciekłam im między nogami. Leżał, taki długi, szczuplutki, głowa cała pobita, ręce pobite… Boże! Piotrusiu kochany, nie zostawiaj mnie… Lekarz zarzucił na mnie fartuch i zażądał, żeby przyprowadzić ojca. W tym czasie do domu przyjechała milicja. W domu był mąż. Weszli i powiedzieli: syn pobity na starym Rynku (od początku kłamali). Proszę do niego jechać. Nie wiemy, w którym szpitalu, proszę się dowiedzieć. I poszli. Ja tymczasem zadzwoniłam do brata męża z informacją, że Piotr kona. Radek krzyczał, że nie chce, żeby jego brat umarł i wyskoczył przez okno. Dzwoniłam zaraz do Warszawy do kuzyna, z prośbą o pomoc w ratowaniu Piotra. nazajutrz przysłał mi lekarzy samolotem, ale nie mieli już nic do zrobienia. Miał strop czaszki wyłamany w kształcie litery “V”, trzy dziury pod okiem, które sięgały w głąb czaszki, mózg miał tak zbity pałką, że nawet lekarze stwierdzili, iż czegoś takiego jeszcze nie widzieli, takiej galarety w mózgu; miał obitą nerkę, serce, płuca… Nosił kurtkę z kapturem. W kapturze było tyle krwi, że jak włożyłam ją do wanny, to cała wanna była we krwi.

Skonał po sześciu dniach. Dni te w dużej części przesiedziałam w szpitalu na korytarzu, skąd wyrzucano mnie. Przez cały czas był funkcjonariusz UB. Odprawiały się msze św., był woda z Lourdes; uciekłam kiedyś do fary i tam krzyczałam do Matki Bożej z rozpaczy i bezradności. Błagałam Ją w Licheniu… Jednak po sześciu dniach Piotr umarł o drugiej w nocy. Rano już o szóstej przyszła milicja, że mam się zgłosić do prokuratury. Poszliśmy (ja, mąż, brat męża) o ósmej, bez śniadania – nie umiałam wtedy myśleć. Od ósmej do szesnastej siedziałam w prokuraturze i pan prokurator bez końca zadawał pytania tylko przy szklance wody: co robił Piotr, gdzie chodził, z kim się kontaktował, a co pani miała z milicją, a skąd pochodzą rodzice itd. przez tyle godzin! Gdy wyszłam stamtąd, było późno, w sklepach pusto, wszystko na kartki… Zdałam sobie sprawę, że nie mam go w czym pochować. Miałam tylko buty, które wcześniej kupiłam mu na imieniny i nowy podkoszulek. Chciałam kupić garnitur, ale nigdzie nie było. Brat męża przyniósł swoje ubranie od ślubu. Profesor, który robił sekcję zwłok, zaproponował, żebym zobaczyła, jak Piotr wygląda, ale to było ponad moje siły. Już na widok trumien mdlałam. Zobaczyłam go dopiero w trumnie, w dniu pogrzebu. Pogrzeb był manifestacją, dzieci uciekały ze szkoły, mimo wyraźnego zakazu. Dwóch funkcjonariuszy w kaplicy pilnowało trumny i nie pozwalali mi jej otworzyć, ale tym razem nie ustąpiłam, powiedziałam, że wszyscy muszą zobaczyć moje dziecko, jak go skatowaliście za to, że nosił opornik, za to, że nie mówił tak jak inni.

Mówiłam wcześniej Piotrowi: nie noś opornika. Odpowiadał: jak ja nie będę nosił opornika, to kto zbuduje Polskę? I nie chciał go zdjąć.

Długo miałam żal do Matki Bożej, że go nie obroniła. Przecież zamordowali go na schodach kościoła, miała go tak blisko! To radosne dziecko, które pomagało tylu ludziom, ma być zakopane w jakimś dole? Byłam taka, jakbym straciła rozum. Nie mogłam wejść do jego pokoju, różne drobiazgi z nim związane doprowadzały mnie do rozpaczy.

Wtedy spotkałam panią Strzałkowską i ta zaproponowała, że zaprowadzi mnie do księdza, który pomaga różnym ludziom, że jest nie tylko księdzem, ale ojcem całego Poznania. Tak powiedziała. Weszłam do dominikanów. Pani Strzałkowska prowadziła mnie jakimś bocznymi korytarzami. Chciałam się z nim spotkać, bo w tym czasie ludzie unikali nas, bali się władzy, naszej determinacji w głośnym mówieniu o zabójcach i chyba naszego cierpienia. Zrobiło się wokół nas tak pusto.

W takich okolicznościach poznałam Ojca Honoriusza; wcześniej opowiadał mi o nim Piotr. Ojciec Honoriusz otworzył szeroko ręce i powiedział: “dzisiaj już nikt nie jest ważny! Najważniejsza jest pani! Bardzo chcę panią poznać. Proszę, niech pani tu usiądzie i wszystko mi opowie”. Słuchał mnie z wielkim skupieniem i płakał razem ze mną. Przytulił mnie tak bardzo serdecznie i na koniec spytał, czy potrzebuję jakiejś pomocy. Potem pomagał wielokrotnie. Pierwszy raz spotkałam takiego człowieka. Przez niego odczułam miłość Boga. Uspokoiłam się bardzo. Ojciec powiedział, że mogę przyjść zawsze, choć przecież było wielu chętnych na spotkanie z nim. Przychodziłam, a on nie pozwalał mi płakać i czasem mówił mi, jaki szczęśliwy jest Piotr, tam po drugiej stronie. Klimatu tych rozmów nie można opowiedzieć, ale wiem, że on przywrócił mi zdolność do życia. Kiedyś zaprosił nas na “siódemkę”, innym razem na opłatek i zawsze jakoś tak serdecznie wyróżniał. Czuliśmy jego miłość i to przywracało nam siły.

Zdążyłam mu jeszcze powiedzieć, że jestem w ciąży, ale nie doczekał urodzenia Łukasza. Powiedział: “chwała Bogu! chwała Bogu!” Ta miłość Ojca Honoriusza pozwoliła mi z radością oczekiwać urodzin następnego dziecka. Łukasz urodził się zdrowy, choć miałam już wtedy czterdzieści lat.

Ojciec Honoriusz czasem mówił, że jest śledzony, miał poczucie zagrożenia, ale zawsze był bardzo radosny. Wiadomość o wypadku i o śmierci Ojca Honoriusza przyjęłam jako dalszy ciąg tragedii. Znów odszedł ktoś najbliższy, znów wszystko we mnie zamarło. Nie mogłam uwierzyć, że znów zostałam sama. Nie umiem o tej śmierci myśleć w innych kategoriach, jak tylko tak, że został zlikwidowany. Jak wyszła na jaw sprawa księdza Popiełuszki, to tym bardziej utwierdziłam się w tym przekonaniu. Żyję nadal słowami, które otrzymałam od Ojca Honoriusza. Powiedział mi, że Matka Boża też straciła syna, że Ona mnie rozumie jak nikt. Długo potem rozmawiałam z Nią na ten temat; i już nigdy nie miałam do niej żalu z powodu śmierci Piotra, że nie chwyciła w porę pałki zomowca. Ona widziała, jak mordowali jej Syna, ja przynajmniej przy tym nie byłam.

Kiedy na początku 2000 roku wracaliśmy z Torunia i z trudem udało nam się odnaleźć zakurzony krzyż w miejscu, gdzie miał miejsce wypadek Ojca Honoriusza, odezwał się we mnie taki straszny żal, że tak wygląda nasza pamięć o Ojcu, jak ten krzyż przy drodze, że Poznań zapomniał o nim, jak zapomniał o morderstwie mojego Piotra. Inne miasta upominają się o swoje dzieci (choćby sprawa Grzegorza Przemyka), ale Poznań staje się liderem w zupełnie innych sprawach. Dlatego bardzo chciałam, chcieliśmy, żeby kamienie w Wylatowie i w Poznaniu utrwalały pamięć o tym wspaniałym człowieku i wspierały nas teraz tak, jak wtedy. I żeby przypominały, skoro ludzie zapomnieli!

Teresa Majchrzak – matka Piotra Majchrzaka,
brutalnie pobitego i zabitego przez oddział ZOMO

Ojca Honoriusza poznałam na początku roku 1981, w czasie strajków studenckich. Przychodził wtedy do Collegium Novum, bo jako duszpasterz akademicki chciał rozmawiać ze studentami. Zapamiętałam go z tego czasu jako człowieka bardzo skromnego, jakby onieśmielonego sytuacją: duszpasterz akademicki? W dominikańskim habicie? Na uniwersytecie? Dla nas wszystkich było to dość niezwykłe, całkiem nowe.

Później, już w stanie wojennym rósł na naszych oczach. Z dnia na dzień, zdobywał coraz większe zaufanie i szacunek, obrastał legendą, stawał się jednym z najwyższych autorytetów w mieście. Ogromnie przeżywał krzywdę, niesprawiedliwość, jaka stała się udziałem naszych internowanych czy inaczej represjonowanych kolegów. Wiele robił, by i oni, i ich rodziny, nie czuli się osamotnieni. W rozmowach nie nadużywał wielkich słów, po prostu: realizował solidarność. Potrafił w tę działalność wciągnąć innych, nadać temu jakiś kierunek. Do klasztoru dominikańskiego trafiło wtedy wiele darów z zachodu, wszystko to trzeba było mądrze rozdzielić, rozdać. W klasztorze schodziły się różne nitki działania podziemnego, które scalał i łączył. Bywał często bardzo zmęczony, widać było, że nieraz dosłownie leci z nóg. Jednak nigdy nie było tak, żeby nie znalazł czasu na rozmowę i to było w nim – zmęczonym duszpasterzu – ogromnie ujmujące, zresztą staraliśmy się nie nadużywać jego cierpliwości i poświęcenia.

Ale najbardziej ujmujące było to, że własnym życiem, poświadczał prawdę tego, co mówił. Co mówił publiczni, w kościele, i prywatnie. Kazania miał zwyczajne, dość krótkie, bez wielkiej retoryki, najczęściej z dużą dociekliwością analizował jakiś motyw Ewangelii i nawet go specjalnie nie aktualizował. Ci jednak, którzy wiedzieli o Jego działalności, a było ich bardzo wielu, umieli w tym wysłyszeć zobowiązanie dla siebie, na dzień bieżący i na następne dni. Bardzo go nam dzisiaj brakuje.

prof. dr hab. Zofia Trojanowiczowa

– wykładowca Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej na UAM